piątek, 2 grudnia 2016

ZAMOŚĆ A RADOM - MOJE DWA MIEJSCA NA ZIEMI

Ten post chciałabym zacząć od opublikowania mojego eseju, napisanego specjalnie na WOK.

ESEJ INSPIROWANY TYTUŁEM
ZBIORU SZKICÓW MIŁOSZA- "ZACZYNAJĄC OD MOICH ULIC"


[…]Kochasz ty dom, ten stary dach,
Co prawi baśń o dawnych dniach,
Omszałych wrót rodzinny próg,
Co wita cię z cierniowych dróg?[…]

         Tak brzmi fragment wiersza „Pieśń o domu” Marii Konopnickiej. Czytelnik podczas jego lektury przywołuje zaraz w myślach obraz swych rodzinnych stron, ukochanego miasta i ojczyzny. Jedną z podstawowych potrzeb człowieka jest potrzeba poczucia bezpieczeństwa, którą daje nam rodzina i świadomość, że istnieje takie miejsce na ziemi, do którego zawsze możemy wrócić. Miejsce, w którym się wychowaliśmy. Społeczeństwo, które przyjmie nas z otwartymi rękami.
          Moim azylem na planecie Ziemi, przypisanym mi z racji miejsca zamieszkania, jest Radom. Jesienią i zimą wygląda chyba najpiękniej — dzięki parkom kuszącym kolorowymi drzewami i świątecznym lampkom, których moc wisi w całym mieście.
          Osiedle Michałów, na którym mieszkam od trzeciego roku życia — niegdyś szarobure i pełne nieciekawych typów spod ciemnej gwiazdy — zmieniło się na przestrzeni lat. Straszące brzydotą wieżowce obecnie cieszą oko swymi barwami, trawniki są zawsze przystrzyżone. Ludzie  — kulturalni i życzliwi. Zniknęła gdzieś zbuntowana  młodzież, chuligani i spółki drobnych pijaczków.
          Mój blok mieści się przy ulicy Piastowskiej. Rano, wiecznie spóźniona, biegnę na przystanek. Na ławkach w pobliskim parku widzę stałe grupki starszych pań i panów, narzekających na polską służbę zdrowia. Mijam plac zabaw i sąsiednie budynki. Nowe chodniki z kostki, poprzeplatane tymi starymi, z płyt. To nimi jako mała dziewczynka chodziłam do szkoły, z plecakiem na plecach i workiem na buty w dłoni.
         Radom, moje miasto. Z roku na rok jestem z nim coraz mniej związana. Może dlatego, że wolałam jego starszą wersję? Tę ze starymi fontannami przy deptaku, gdzie jako dziecko zbierałam kasztany, z bazarami i targami, na których kupowało się od handlarek ubrania i obuwie… Wiele oddałabym, by powrócić do tamtych czasów.
        Nie lubię gwaru dużych miast, a Radom w moich oczach stał się w ostatnich latach zbyt wielkim i nowoczesnym obszarem. I choć z ciężkim sercem opuszczałabym rodzinne strony, rozdarta jestem pomiędzy dwoma „małymi ojczyznami”. Tę drugą stanowi Zamość, miejscowość na Lubelszczyźnie, w której od dziecka spędzam każde ferie zimowe i letnie.
        Można powiedzieć, że zakochałam się w tym mieście. Przyczyniła się do tego moja siostra, która po ślubie przeprowadziła się do Zamościa. Pokazała mi jego piękno, tak jak niegdyś pokazywała piękno Radomia. Dzięki niej znam na pamięć wszystkie zamojskie ulice, najlepsze sklepy i najpiękniejsze zabytki. Będąc tam, nigdy nie mówię, że tęsknię za domem — przecież w nim jestem!
        Lubię podróże, ale dobrze jest powracać do domu po długiej nieobecności. Widzieć stary trzepak i wiecznie marudzącego sąsiada. Największą słabością człowieka jest chyba to, że tak łatwo się przywiązuje — nie tylko do ludzi, ale też do miejsc.
       Byłoby dla mnie nie lada wyzwaniem, gdybym miała wybierać między Zamościem a Radomiem. Oba te miasta są nieodłączną częścią mnie, oba ukształtowały moją osobowość. Czytając wiersz Konopnickiej, oczami wyobraźni widzę dwa „stare dachy”. Gdziekolwiek zostanę pochowana, moje serce — podobnie jak serce Chopina, lecz w tym przypadku podzielone na pół — pozostanie w moich dwóch małych ojczyznach.


KONIEC

Fontanny radomskie - te dawne, ukochane przeze mnie...
Zamojska starówka. Moc barw i piękno samo w sobie.

KRĘTYMI ULICAMI, CZYLI WYDEPTANE PRZEZE MNIE DROGI

Radom. Tutaj urodziłam się i wychowałam, chociaż pierwsze kroki stawiałam w okolicznym Piastowie. Dorastałam w zwykłym, szarym wieżowcu, który z czasem jak wszystkie inne został odnowiony - ocieplony i pomalowany. Wokół było sporo zieleni, fajna górka, trochę lasów i szerokie łąki. Z czasem wybudowano na Michałowie dwa place zabaw. Świat poza moim osiedlem zaczął dla mnie istnieć, kiedy ukochane siostry, sprawując nade mną opiekę, często zabierały mnie ze sobą "na miasto", czyli po prostu do centrum. Jako nastolatka rozpoczęłam podróże do nowej szkoły, Publicznego Gimnazjum nr 23 im. Jana Kochanowskiego. Gdyby nie to, nadal tkwiłabym w miejscu. Dziś znam w zadowalającym stopniu najważniejsze ulice i instytucje, w których sama załatwiam własne sprawy. Ze znajomymi czas spędzamy różnie - czasami w kinie, ale głównie spacerujemy po ulicy Żeromskiego, kupujemy słynne zapiekanki, sprzedawane na ulicy. Moniuszki. Wieczorami lub w upalne, letnie dni wybieramy się na Borki, by skorzystać z atrakcji Parku Linowego, popływać rowerkami wodnym bądź kajakami. Niekiedy uczestniczymy w imprezach kulturalnych. Gdy po długiej nieobecności widzę tablicę z nazwą "Radom" i przekraczam granice miasta, moja radośc jest nie do opisania - w końcu wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej.


Ale z Zamościem też tak mam. Moja przygoda z tym miastem to niezliczone spacery, zwiedzanie ZOO, zabytków, wypoczynek nad zalewem i okdrywanie zakątków miasteczka na Lubelszczyźnie. Będąc w gościnie u mojej siostry, często opiekuję się moimi siostrzeńcami. Kiedyś spędzałam tam całe ferie i wakacje. Odprowadzałam maluchy do przedszkola, załatwiałam sprawunki i znajdowałam czas na zwiedzanie Zamościa. Dzisiaj znam praktycznie każdy jego zakątek. Wiem dużo o zabytkach. Moja siostra nie musi się o mnie martwić, nie boi się, że się zgubię. 

Gdy wybieram się na wycieczkę po Zamościu - rowerem bądź pieszo- pierwszym przystankiem jest zawsze Kościół św. Michała Archanioła, chyba najładniejszy, jaki widziałam w życiu. Nad ołtarzem widnieje płaskorzeźba, przedstawiająca Jezusa jako pasterza, która niesamowicie do mnie przemawia.

Z kościoła kieruję się na rynek, lecz po drodze mijam targ. Można tam kupić pyszne, świeże warzywa i owoce (oczywiście przede wszystkim latem). Na rynek dojść można trasą obok rzeczki, koło której spotykam kaczki bądź główną ulicą, noszącą nazwę "Wojska Polskiego". Na trasie znajduje się także zadbany, ogromny park. Latem wypożyczam tam gokarty. Wokół parku znajduje się fosa, zaś w jego środku - staw. Po drugiej stronie ulicy mieści się amfiteatr. 

Starówka cieszy oko kolorowymi kamieniczkami i przede wszystkim ogromnymi, białymi schodami ratusza, znanymi ze zdjęć Zamościa w podręcznikach do historii. Zimą przed ratuszem znajduje się lodowisko, gdzie godzinami jeżdżę na łyżwach. Później pędzę po kubek słodkiej jak diabli, gorącej czekolady. 

Z Rynku Solnego na Starówkę, ze Starówki na fontanny, dalej zaś mieszczą się tory i zalew. To oczywiście nie wszystkie moje ukochane miejsca w tym mieście. Tyle jednak o Zamościu - a gdbym jeszcze miała opisywać, jak dobrze bawię się w okolicznym Zwierzyńcu, czy nad rzeką w pobliżu Roztoczańskiego Parku Narodowego!


Miłość do Zamościa pcha mnie w kierunku Lublina, gdzie może w przyszłości będę studiować. To niesamowite, jak duże wrażenie zrobiło na ośmioletniej dziewczynce małe, renesansowe miasto, gdzie czuć jeszcze ducha Jana Zamoyskiego. Tak duże, że potrafię je dziś nazwać swoją małą ojczyzną. 



                        

czwartek, 3 listopada 2016

ROMANS Z SIENKIEWICZEM

Miałam około trzynastu lat, kiedy pierwszy raz obejrzałam w telewizji "Ogniem i mieczem". To było w jakieś narodowe święto, kiedy to zawsze puszczają na TVP Trylogię. Nie miałam pojęcia, co się dzieje na ekranie. Dopiero zaczynałam na poważnie uczyć się historii. Mimo to uważnie przyglądałam się momentom, kiedy pośród obrazów bitew pojawiały się daty lub wymawiano imię króla czy księcia.

Pierwszy zaimponował mi pan Podbipięta. Film oglądałam od momentu kiedy szlachetny rycerz ściął za jednym razem trzy głowy napastników i tym samym dotrzymał złożonego ślubu. Niedługo potem próbował przekraść się przez teren wroga do króla i zginął, zamordowany w okrutny sposób. Wtedy do akcji wkroczył Skrzetuski, kochanek pięknej Heleny.

Nie będę streszczać całej Trylogii, ale opowiem, co mnie w niej szczególnie poruszyło. W "Ogniem i mieczem" historia miłosnego trójkąta - Bohuna, Skrzetuskiego i Heleny. W uszach rozbrzmiewa mi wciąż "Dumka na dwa serca", kiedy wracam myślami do treści tej części wielkiego dzieła Sienkiewicza.



Moją pierwszą miłością przed Bohunem i Skrzetuskim jest jednak Michał Wołodyjowski. Mały rycerz zaimponował mi już sceną pojedynku z hardym Kozakiem. Kiedy wysadził twierdzę w Kamieńcu, chcąc dopełnic ślubu i nie zdradzić samego siebie, z oczu płynęły mi łzy.



"Potop" najmniej poruszył moje serce. Nie przemówiła do mnie zupełnie postać Oleńki, Kmicic natomiast w pewien sposób zaimponował mi, lecz jego historia nie zapadła mi zbytnio w pamięć.

Do śmierci pamiętać będę, jak na moich oczach ginął Azja Tuhajbejowicz, jak wbijano go na pal. Aż wstyd przyznać, ale okrucieństwo tamtej epoki budzi we mnie dreszczyk emocji. Tak to chyba już jest - szczególnie młodzi chłopcy marzą o wojnie, czytając książki o rycerzach, a gdy wojna przyjdzie, przeklinają ją.

W Trylogii odnalazłam świat, którego szukam. Do granic niedzisiejsza, pragnę móc choć czytać o niesamowitej, czystej miłości, o honorowych mężczyznach, tak niepodobnych do dzisiejszych jednostek, pretendujących do miana "samców", a nie potrafiących nawet przepuścić kobiety pierwszej w drzwiach. Kiedy gubię się w świecie elektroniki i ulicznego gwaru, zamykam oczy i pozwalam przenieść się do krainy, gdzie błyszczą czarne jak węgle, kozackie oczy Bohuna, gdzie pan Michał całuje swoją Basieńkę, Jarema Wiśniowiecki podkręca nerwowo wąsa, a hordy Tatarskie przemierzają stepy na swych koniach...

Niektórzy mówią, że Sienkiewicz pisał  nudno, ale nie zgadzam się z tym. To po prostu dzisiejszemu społeczeństwu brak czasu i cierpliwości, by smakować każde słowo, które wyszło spod pióra naszego wielkiego Henryka.



[...]Przez kurhany spopielałe 
Przez chutory w ogniu całe 
Snu już nie znam, step odmierzam 
By odnaleźć Cię.



Jakże pytać mam księżyca ? 
On się kocha w Twych źrenicach 
Słońce zgoni, step zasłoni 
Nie odnajdę Cię 



Mój miły...


Jakże pytać mam Kozaka ? 


Co na miłość chorą zapadł 


On by z żalu świat podpalił 
Gdyby stracił...


Cię...

Mnie...[...]

czwartek, 27 października 2016

SUŁTAŃSKI RODZYNEK NUMER DWA - WIELOKULTUROWOŚĆ

Przenieśmy się do czasów, gdy tron osmański dzierżył potężny Sulejman, a polski - Zygmunt II Waza...

Sulejman Wspaniały, władca Imperium Osmańskiego
O Wazie pisać nie będę. Chcę się bowiem skupić na renesansowym Imperium Osmańskim, które w swoich dziejach praktycznie zawsze pociągało barwnością i różnorodnością kultur.Ludzie błędnie kojarzą dzisiaj muzułmanów z tamtych terenów z dżihadystami, dokonującymi rzezi na niewiernych, z barbarzyńcami arabskiej krwi, odpowiedzialnymi za wojny w Afryce. W państwie Sulejmana schronienie znajdowało natomiast wielu Żydów, których pozbywali się Europejczycy, a także wyznawców innych religii.
Gdy władca ten podbijał różne tereny, nie nakazywał mieszkańcom na siłę wyznawać islamu. Wręcz przeciwnie - przeważnie mieli w tej kwestii dużą autonomię. Sulejman nie tyle chciał krzewić islam w każdym zakątku świata, co zdobywać nowe tereny i poddanych. Póki ludzie służyli mu i uznawali jego wielkość, mogli być nawet chrześcijanami. Walka z tą religią była tak naprawdę tylko jednym ze sztucznych argumentów zachęcających religijnych muzułmanów do walki z monarchią Habsburgów.


Karol Habsburg, rywal tureckiego sułtana



Jest to wiedza zdobyta przeze mnie z wielu źródeł. Niektórzy spierają się jednak co do tego, że innowierców traktowano w Imperium dobrze, bez szykan.

Z Wikipedii: "[...]Z drugiej strony nie-muzułmanie byli poddani instytucjonalnej dyskryminacji – musieli płacić władzom dodatkowe podatki i byli poddani różnym ograniczeniom prawnym. Chrześcijanie musieli dostarczać swoje dzieci jako janczarów do armii. Przejście na islam było także często jedyną drogą do kariery na sułtańskim dworze".

Wszyscy zgodni są natomiast co do jednego - państwo założone przez Osmana obfitowało w niezliczoną ilość mniejszości etnicznych i narodowych.


Do czego "piję", pisząc tego posta? Przede wszystkim do dwóch modeli polityki migracyjnej we współczesnym świecie. Pierwszy, francuski, zakłada, że imigranci są przyszłymi obywatelami państwa. Rząd nie wspiera zachowania tożsamości kulturowej mniejszości narodowych i etnicznych. Drugi model, angielsko-amerykański, cechuje się uznaniem wielokulturowości i wsparciem ze strony rządu skierowanym do grup narodowych. Migracje w ostatnim czasie są "gorącym" tematem. Istnieją zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy polityki Multi-Kulti. Jedni uważają, że kraje takie, jak Niemcy, USA czy Francja tracą na swojej tolerancji. Drudzy wręcz przeciwnie - chcą się integrować, a w łączeniu się kultur upatrują przyszłości świata.



Moja opinia na ten temat nie jest dokładnie sprecyzowana. Ogólnie rzecz biorąc nie popieram mieszania się kultur. Już dzieci małżonków różnej narodowości mają problemy z własną tożsamością narodową. Tam, gdzie pojawia się wielokulturowość, zanika patriotyzm i nasila się asymilacja jednej kultury przez drugą. Nie wspomnę już o wadze konfliktów religijnych, nad którymi żaden rząd nie jest w stanie zapanować. Nie jestem jednak w stanie powiedzieć, że nie popieram Multi-Kulti. Niektórzy ludzie zmuszeni są do migracji. Mój brat od ośmiu lat mieszka w Anglii wraz z rodziną. Byłabym więć hipokrytką, gdybym powiedziała, że wielokulturowość to zły pomysł, a każdy powinien mieszkać w swoim kraju.







Wszystko zależy od tego, jak dalekie lub bliskie są sobie dane kultury. Wiadomą rzeczą jest, że prawosławni i katolicy nie będą walczyć ze sobą tak, jak chrześcijanie i muzułmanie. Dopóki ktoś sprawuje porządek nad mniejszościami, wielokulturowość jest rzeczą piękną. Nie popieram na pewno zupełnie modelu francuskiego polityki migracyjnej - jak można doprowadzać stopniowo do całkowitego zaniku danej kultury? Przecież to właśnie na przeróżnych zwyczajach i obyczajach opiera się wszystko, co dzisiaj
wiemy i potrafimy.






I wreszcie, na sam koniec, pragnę przytoczyć słowa, które wypowiedział  H. D. Thoreau: "Nade wszystko powinniśmy być ludźmi, dopiero zaś potem obywatelami". Słowa piękne i znamienne. Przyszłość przyniesie nam odpowiedź na pytanie, czy bratanie się z innymi nacjami mimo barier wyjdzie nam na dobre.


sobota, 22 października 2016

"SUŁTAŃSKI RODZYNEK" NUMER JEDEN, CZYLI ROLA KOBIETY W IMPERIUM OSMAŃSKIM KONTRA ROLA KOBIETY DZIŚ

Sułtani. Mogli poszczycić się niezłą sumką pieniędzy w osmańskim skarbcu, zdobytymi terytoriami i wprowadzonymi zmianami, ale istotną perłę w ich koronach stanowiły kobiety, należące do rodziny władcy, czy też jego haremu. Im piękniejsze i mądrzejsze były, im bardziej udzielały się charytatywnie - z tym większym zachwytem wypowiadano ich imiona.

Najważniejszymi kobietami w państwie były te należące do rodziny sułtana: jego matka, córki i siostry. O ile życie osmańskich książąt wciąż wisiało na włosku z powodu surowego prawa i obyczajów ( wstępujący na tron książę zabijał swoich braci lub bracia walczyli ze sobą o władzę  ), o tyle córki sułtana wiodły przeważnie spokojne życie - oczywiście jeśli tylko nie wplątały się w jedną z haremowych intryg. Młodo wychodziły za mąż ( z reguły były to małżeństwa polityczne ), a nawet gdy ich mężowie umierali, niekiedy w tajemiczych okolicznościach, żyły w dostatku, długo nie pozostając wdowami. Nie brakowało im niczego, często gościły w pałacu sułtana, a nad głowami ich dzieci, niemających praw do tronu, nie wisiała groźba śmierci. 

Codzienne życie w haremie - tańce, zabawy i słodkie lenistwo.


Matka władcy zostawała tzw. "Valide Sultan" z chwilą, gdy jej syn wstępował na tron. Sprawowała pieczę nad haremem władcy, udzielała się na rzecz biednych, wspierała ruchy religijne i budowę świątyń. Siedziała na pieniądzach, bowiem kobiety z sułtańskiej rodziny otrzymywały swoje dzienne "kieszonkowe", którego wysokość zależała od pozycji danej osobistości. Tych pieniędzy Valide Sultan używała często jako łapówek, by za plecami syna sterować państwem osmańskim, przekupując coraz to nowszych urzędników. Mężczyźni w Imperium mieli przeważnie słabość do wszystkich sułtanek. Niemądrze służyli dwóm panom - sułtanowi i kobiecie z jego rodziny - co często nie wychodziło im na dobre. 

Teraz kwestia najważniejsza: niewolnice. Ponieważ żadna wolna muzułmanka nie może mieszkać w haremie władcy, jego kobiety pochodziły przeważnie z krajów, na które napadał. Młode dziewczęta, z początku rozpaczające nad swym losem, szybko pojmowały, że jeśli chcą przetrwać, muszą dostosować się do systemu. Masowo przechodizły na islam, przybierały tureckie imiona i rozpoczynały wielką rywalizację o względy sułtana. Droga do zostania sułtanką była trudna, więc tylko najbardziej przebojowe i bezwględne niewolnice spełniały swe marzenie. To Valide Sultan decydowała, która z dziewcząt odwiedzi sułtana w alkowie, czasem jednak sułtan sam wypatrywał sobie upragnioną dziewicę. Jeżeli takowa po spotkaniu z władcą zaszła w ciążę i urodziła mu dziecko, zdobywała tytuł haseki sultan - przy czym oczywiście lepiej było zostać matką księcia, niż małej sułtanki, a najlepiej całej gromadki książąt. Kobiety, które współżyły z sułtanem, lecz jeszcze nie urodziły mu dziecko, nazywano faworytami. Mieszkały one na wyższym piętrze osmańskiego seraju, niż pozostałe kobiety władcy, otrzymywały wynagrodzenie oraz prezenty. 


Urodzenie syna czy córki nie zapewniało świeżo upieczonej sułtance spokoju ducha. Kobiety w haremie wiecznie wdawały się ze sobą w zatargi, doprowadzały do wzajemnej eliminacji. Wzajemnie truły się, mordowały sobie dzieci, donosiły wladcy o rzekomych przekrętach i grzeszkach drugiej strony. Harem był kłębowiskiem żmij, gdzie liczyła się pozycja i pieniądze, którymi przekupić można było eunuchów, strażników i służące, tak by świadczyli, że nic nie widzieli, kiedy była taka potrzeba.To była instytucja dla ludzi o mocnych nerwach. Nikt, kto nie miał w sobie choć odrobiny odwagi, by zabić z zimną krwią, nie ostawał się w haremie zbyt długo. 

Sułtan miał też oczywiście swoje żony, od jednej do czterech. Status małżonki władcy osmańskiego dawał wiele korzyści - od splendoru i mocnej pozycji w haremowej hierarchii, po większe zarobki i gwarancję co najmniej jednej nocy spędzonej w alkowie sułtana tygodniowo ( wynikało to z tradycji ). 

Sułtanka Hurrem, czyli Roksolana, żona sułtana Sulejmana Wspanialego.
Miała ogromny wpływ na politykę i ropoczęła erę nazywaną "rządami sułtanek".
Władca uwielbiał ją i stawiał wręcz na równi z własną matką.
Roksolana pochodziła z terenów, które za jej życia należały do Polski.



Jakie były kobiet w haremie i czym się zajmowały? Tym, czym wszystkie księżniczki i damy dworu. Ich zadanie było proste: miały przede wszystkim ładnie się prezentować. Do komnaty sułtanki nie można sobie było ot, tak, po prostu, wparadować z rana, póki niewiasta nie wystroiła się i nie wyperfumowała.
Kobiety z najbliższego otoczenia sułtana - jego matka, córki, siostry - prócz zajmowania się dziećmi, skupiały się na wścibianiu nosa w sprawy państwowe, pisaniu listów, lekturze ksiąg i odwiedzaniu siebie nawzajem. Sułtanki, czyli matki książąt i sułtanek, zamknięte w pałacach, spacerowały z dziećmi po ogrodach w zwiewnych sukienkach, rozmawiały bądź przymierzały nowe stroje - oczywiście w przerwach między spiskowaniem i rozmyślaniem, jakby tu dożyć następnego dnia. Faworyty, pozostałe dziewczęta i służące całymi dniami sprzątały, trzepały poduszki i usługiwały swoim "własnym" sułtankom, bawiąc się w chłopców na posyłki i powierniczki największych haremowych tajemnic. Jeżeli niewolnice krótko gościły w seraju, musiały również chodzić do szkoły, gdzie uczono je czytać i pisać po turecku, a także pokazywano, w jaki sposób usługiwać sułtańskiej rodzinie.

Kobiety w haremie, gdy miały na to ochotę, spotykały się na małych przyjęciach, gdzie grała nudna muzyka, tancerki tańczyły wiecznie w jednym stylu, a rozmowy ograniczały sie do wymiany kąśliwych zmian. Konsumowały po kawałeczku owoce i słodycze, piły sorbety. Czasami godzinami przesiadywały w hammamie, czyli tureckiej łaźni. Myte przez służące, nacierane przez nie olejkami, dusiły się w gorących oparach. Czy to lubiły? Musiały. Ich życie, nudne jak flaki z olejem, miało swoje zalety - obcy był im pośpiech, miały czas na bycie kobiecą, zadbaną i nie musiały "stać przy garach".

Dzisiaj rola kobiety jest o wiele bardziej rozbudowana. Panuje rownouprawnienie, płeć żeńska wkracza pewnym krokiem w coraz to nowe dziedziny życia codziennego. Dzisiaj panie nie boją się już żadnej pracy, mało tego - potrafią pogodzić ją z obowiązkami domowymi, opieką nad dziećmi i własnym hobby. Nikt nie każe im chodzić w sukienkach. Wkładają je wtedy, gdy mają na to ochotę, wręcz bardzo często - dobrze wiedzą przecież, ile wdzięku i kobiecości dodaje taki strój. Kobiety są mądre, zorganizowane i przebojowe. Wprawdzie nadal walczą ze sobą, m.in. o mężczyzn i stanowiska w firmach, ale nie żyją w klatkach
(oczywiście jeśli mówimy o krajach rozwiniętych cywilizacyjnie). Płeć żeńska maluje się teraz w zupełnie innych barwach, niż dawniej. Czy to dobrze?










Z jednej strony tak, z drugiej nie. Bo niby kobieta zyskała swoje prawa i nikt nie stoi jej na drodze do osiągania największych marzeń, ale czy przypadkiem każda z kobiet nie marzy o rycerzu na białym koniu, o dżentelmenie, ktory stanie u jej boku i zachowa się...po prostu, jak mężcyzna? W młodym pokoleniu trudno dziś o mężczyzn. Zniewieściałym chłopcy, wychuchanym przez matki, ani się mieści w głowach, by przepuścić dziewczynę w drzwiach czy tez ustąpić jej miejsca. Gdy rozżalone, młode kobiety skarżą sie na takei postępowanie, chłopcy odpowiadają z szyderczym uśmieszkiem: "No przecież chciałyście równouprawnienia!". Rośnie liczba samotnych matek, bo ci pseudomężczyźni nie poczuwają się do odpowiedzialności za "wpadki", mało tego - namawiają kobiety, by usunęły niechcianą ciążę.








Kobiety, chcąc spełnić swoje zawodowe aspiracje, robią to, ale jednocześnie ciężko pracują w domu, by ich dzieci mogły zjeść ciepły obiad i by "pan i władca", gdy powróci z pracy, zastał dom czysty i zadbany. Skąd biorą się tacy "mężczyźni"? Wychowują ich ojcowie, bo nawte najlepsza matka nie nauczy swego syna bycia dżentelmenem, jeśli nie poprze jej głowa rodziny. To błędne koło! Tyle wynikło z walk prawdziwych feministek: lenistwo i  ignorancja "mężczyzn"  oraz dzisiejsze śmieszne protesty, mające doprowadzić do tego, że ludziom będzie wolno wszystko - nawet decydować o życiu nienarodzonych dzieci. 






















Ludzie popadli ze skrajności w skrajność. Trzeba by poszukać złotego środka. Kobieta nie powinna być traktowana jak przedmiot, mieć mniej praw od mężczyzny, a jednocześnie należy jej się czuły dżentelmen, który zatroszczy się o nią tak, by nie musiała sie przepracowywać. Czytając książki opowiadające o dawnych czasach, zachwycam się  tradycyjnym modelem rodziny, gdzie kobieta opiekuje się dziećmi i domem, jednocześnie uprawiając hobby, a mężczyzna umożliwia jej to, zapewniając rodzinie godny byt. W dzisiejszych czasach jest on jednak utopią. Bo i mało dzisiaj prawdziwych mężczyzn, i prawdziwych kobiet - to raczej szereg pustych Barbie i Kenów, od których nie można wymagać zbyt wiele. 








czwartek, 13 października 2016

CZARNO-BIAŁE FOTOGRAFIE






Kultura polska zawsze będzie dla mnie na pierwszym miejscu, toteż publikację pierwszego "rodzynka sułtańskiego" postanowiłam przesunąć o tydzień. Byłoby zresztą nietaktem przejście obojętnie obok tematu śmierci Andrzeja Wajdy i pisanie o jakimś tam Imperium.


Nie zamierzam przedstawiać tu sylwetki owego wybitnego reżysera, bowiem znają go wszyscy - jedni lepiej, drudzy gorzej.  Ludzie myślą, że jeśli ktoś kojarzy nazwisko pewnej postaci, to pewnie zna też na pamięć całą notkę o niej, umieszczoną na "Wikipedii".A ja? Ja nigdy nie zagłębiałam się w życiorys Wajdy.Wystarczyło mi wiedzieć, że to właśnie on wyreżyserował moje "ukochane" filmy: "Pana Tadeusza", "Katyń" i "Pannę Nikt". 




Kiedy przeczytałam informację o śmierci znanego reżysera, oprócz smutku poczułam jeszcze coś innego. Chyba ogromną dumę i podziw dla dokonań Wajdy. Niejedn człowiek marzy, by przeżyć swoje życie tak pracowicie i efektywnie, wnieść coś do dorobku nauki czy kultury. Andrzej Wajda "wychował" wielu polskich patriotów, za co możemy być mu ogromnie wdzięczni. 


Nie będę się rozpisywać, bo czasami słowa sa niepotrzebne. Wystarczy popatrzeć, zastanowić się. A może
sięgnąć po płyty ze starymi, dobrymi filmami, dzięki którym Wajda pozostanie nieśmiertelny?




czwartek, 6 października 2016

IMPERIUM OSMAŃSKIE, CZYLI MOJA WIELKA MIŁOŚĆ


Gdy byłam małą dziewczynką - miałam około siedmiu lat - po raz pierwszy przeczytałam "Baśnie tysiąca i jednej nocy". Świat orientu stał się dla mnie czymś cudownym. Wielokrotnie obserwowałam, jak moja mama przygotowuje przedstawienia wraz 
ze swoimi uczniami. Jako nauczycielka języka polskiego pisała do nich scenariusze,
 które wielkrotnie opierały się na arabskich bajkach. Szyła stroje, a ja je przymierzałam. To był pierwszy krok do mojej wielkiej miłości.


Egzemplarz "Baśni" stoi w mojej domowej biblioteczce
na tzw. "honorowej półce".

W 2014 roku Telewizja Polsa zaczęła emitować serial "Wspaniałe Stulecie", opowiadający historię jednego z najpotężniejszych sułtanów w historii Imperium Osmańskiego - Sulejmana Wspaniałego. Na początku niezbyt mi się podobał, ponieważ nie oglądałam owej produkcji od pierwszego odcinka 
i zupełnie nie rozumiałam fabuły. Nie wspomnę już o tym, że nie miałam pojęcia, czym było Imperium Osmańskie.



Tak wyglądałam na balu przebierańców. Od najmłodszych lat
pociągała mnie barwność i wygląd arabskich strojów.

Minęło trochę czasu, zaczęłam szperać w Internecie, szukać książek o znakomitych sułtanach. Pan Profesor od historii widział moją fascynację tematyką Imperium i sam pożyczył mi jedną z publikacji. Oglądałam dalej "Wspaniałe Stulecie", czasami z polskim lektorem, niekiedy jednak w oryginale. Najbardziej w "WS" podobała mi się gra aktorska. Bohaterowie nie mówili zbyt wiele; ich komunikacja opierała się bardziej na gestach, kapitalnej mimice twarzy i wymownych spojrzeniach. Z zachwytem patrzyłam również na stroje z epoki Sulejmana. Mama podarowała mi nawet jedną sukienkę ze swoich przedstawień, bym mogła pobawić się czasami w sułtankę.

Ja i mój ulubiony bohater "WS"-
szambelan Bali Bey
 (przerobione w programie
graficznym zdjęcie).


Dziś mam już sporą wiedzę na temat Imperium Osmańskiego i ciągle ją poszerzam. Obserwuję losy bohaterów kolejnego serialu: "Wspaniałe Stulecie: Sułtanka Kösem", lecz wiem już, jak skończy się każdy wątek. Fascynuje mnie wszystko, co tureckie. Poznawanie obcej kultury i po części języka (staram się uczyć pojedynczych słówek na własną rękę i wyłapywać rożne zwroty podczas oglądania telewizji) jest dla mnie niesamowitą przygodą. Ponieważ swoją przyszłość wiążę z naukami o społeczeństwie (socjologią, kulturoznawstwem, stosunkami międzynarodowymi itd.), powinnam interesować się różnymi narodowościami.

Przeróbka zdjęcia przedstawiającego obasdę serialu. "Dokleiłam"
siebie (przebraną za sułtankę) do fotografii. 


Na mojego bloga od następnego tygodnia wstawiać będę posty związane z kulturą Imperium Osmańskiego 
i współczesnej Turcji.  Będzie to cykl siedmiu postów, zatytułowany "7 sułtańskich rodzynków". Pierwszego "rodzynka" czytelnicy mogą spodziewać się w czwartek. Zapraszam do lektury!

czwartek, 22 września 2016

MUZYKA NIEKONIECZNIE DLA MOICH USZU

Piąta trzydzieści - o tej godzinie wstaję codziennie ( naturalnie oprócz weekendów ). Podczas robienia kawy i śniadania, pospiesznego ubierania się i porannej toalety jestem cała w skowronkach. Ludzie często pytają mnie, skąd o świcie bierze się u mnie ta energia. Odpowiedź jest prosta: od chwili, w której każdego poranka otwieram oczy wraz z dźwiękiem budzika, towarzyszy mi MUZYKA.

Jadąc do szkoły autobusem, niemal zawsze wkładam do uszu słuchawki. Zamykam się w swoim świecie i patrząc na mijane budynki, drzewa i ludzi, uśmiecham się. Wsłuchuję się w pierwsze takty ulubionej piosenki. Rankiem wybieram zazwyczaj wesołe, żywe melodie, które dodają energii i pomagają się rozbudzić. Gdy wracam ze szkoły, stawiam na spokojniejsze utwory.

Skąd u mnie to zamiłowanie do muzyki? Mój tata potrafił grać na każdym instrumencie, ktory akurat wpadł mu w ręce. Moje siostry od małego śpiewały - i to jak pięknie! Ja wprawdzie kocham śpiewać, lecz nie umiem; potrafię grać tylko na flecie prostym (jak większość polskich dzieci, bo uczą tego już w podstawówce), lecz słuch muzyczny mam dobry. Każdy frament, każdy najmniejszy kawałeczek moich ukochanych piosenek sprawia, że mam dreszcze. Jakie to piosenki?

Gustuję przede wszystkim w muzyce pop, szaleję na punkcie rock 'n' rolla i nierzadko wracam do piosenek polskich zespołów z czasów mojego rodzeństwa, takich jak Lady Pank, Perfect czy Czerwone Gitary. Bliskie są mi utwory Briana Adamsa. Nie znaczy to oczywiście, że nie lubię współczesnych wykonawców. Niektórzy mają piękne głosy, a ich twróczość niesie ze sobą jakieś przesłanie. Jaka jest według mnie recepta na idealną piosenkę? Oto ona:

rozbudowany tekst, który wnosi coś do mojego życia + bogactwo przeróżnych dźwięków + oryginalny głos wykonawcy, najlepiej mężczyzny = piosenka, którą z pewnością pokocham

Można by się zastanowić, skąd taki tytuł posta: "Muzyka niekoniecznie dla moich uszu". Otóż z przykrością stwierdzam, że coraz mniej wykonawców tworzy wartościową muzykę. Jakby to ująć - na świecie jest mnóstwo pseudomuzyków, tworzących pseudomuzykę. Napychają nam oni głowy kiczowatymi tekstami i próbują zadowolić nudnymi, monotonnymi melodiami. To nie tylko moje spostrzeżenie; ilekroć rozmawiam z ludźmi w moim wieku, słyszę tego typu opinie. Szczęśliwie większość młodych ludzi woli powracać do twóczości ulubionych wkonawców swych rodziców czy dziadków. Z pogardą wypowiadając się o tzw. "artystach" współczesnej polskiej sceny, z rozrzewnieniem przypominają sobie teksty Niemena i ubolewają nad tym, że nie ma już dzisiaj takich talentów.

Świat się zmienia. Rozumiem to, lecz coraz częściej odnoszę pewne przykre wrażenie, że zamiast próbować uczynić ogłupiałe społeczeństwo mądrym, przerabia się wszystko tak, by głupim było prościej funkcjonować. Dzieciom siedzącym całymi dniami na portalach społecznościowych łatwiej jest wykrzykiwać powtarzające się wciąż i nie mające większego sensu wersy piosenek młodych, polskich gwiazdeczek typu Margaret, niż czerpać garściami z utworów autorstwa najwybitniejszych światowych muzyków.

Cieszę się, że dane mi było poznać PRAWDZIWĄ MUZYKĘ. Współczuję natomiast tym, którzy nigdy nie płakali lub nie mieli gęsiej skórki, słuchając pięknych melodii - to jeden z tych smaków życia, bez których poznania człowiekowi jakoś trudno jest umierać.

wtorek, 13 września 2016

ILE FLAG, TYLE KULTUR...

Światowe Dni Młodzieży. Odbyły się w lipcu 2016 tego roku, ale wciąż dużo się o nich mówi. Nie obeszło się bez lęku przed zamachami; mimo to mnóstwo polskiej młodzieży spotkało się ze swoimi rówieśnikami z całego świata w Krakowie.




Nigdy przedtem nie zetknęłam się z aż tak dużą liczbą obcokrajowców w jednym miejscu. Niezależnie od tego, gdzie się znajdowałam - przy punktach gastronomicznych, na polu namiotowym, gdzie nocowała moja grupa, w tramwajach, czy też w samym Campusie Misericordias - ze wszystkich stron do moich uszu docierało kilka języków. Nie uszło mojej uwadze, jak różnie zachowują się przedstawiciele poszczególnych nacji. Przykładowo Niemcy, z którymi rozmawiałam, nie okazywali zbyt wielu emocji. Amerykanie wręcz przeciwnie - nie szczędzili uścisków dłoni i innych gestów przyjaźni wszystkim wokół. Meksykanie, którzy podczas nocnego czuwania rozbili sobie obóz tuż obok mojej grupy, obdarowali nas pamiątkami ze swej ojczyzny: dziwnym proszkiem podobnym do cukru, o smaku chilli oraz obrazkami Maryi, czczonej w ich regionie. Mile zaskoczony był Francuz, któremu podarowałam swój różaniec. Po spotkaniu  z papieżem biegałam tu i ówdzie, zbierając podpisy na biało-czerwonej fladze z napisem "Radom" od wszystkich, którzy nie mówili po polsku i prosząc o możliwość zrobienia sobie z nimi zdjecia. Nie istaniały bariery jezykowe - mówiliśmy niepoprawnie gramatycznie, niekiedy rzucając pojedyncze słowa lub pomagając sobie gestami, ale nie było takiej sytuacji, byśmy nie doszli do porozumienia.




W Krakowie zgromadzili się chrześcijanie, a chrześcijanie to przecież nie tylko katolicy. Odrębność kulturową i wyznaniową można było zaobserwować podczas mszy na Błoniach, kiedy to Komunię Świętą przyjmowano w różny sposób: Włosi wyciągli dłonie po Ciało Pana Jezusa, a dopiero później wkładali biały opłatek do ust. Ciekawe, nieprawdaż? My, Polacy, nie mamy tego w zwyczaju.



Co wyniosłam z tego wielkiego wydarzenia religijnego? Przede wszystkim świadomość, że gdzieś daleko na wschód, zachód, północ i południe ode mnie ludzie jedzą, modlą się i tańczą na tysiąc różnych sposobów. To właśnie jest piękne! Na myśl nasuwają się aż słowa wiersza ks. Twardowskiego:

"Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości
gdyby każdy miał to samo
nikt nikomu nie byłby potrzebny[...]"

Nie, nie jesteśmy tacy sami. Ale możemy się nawzajem ubogacać. Drogę do tego otwiera nam poznawanie innych kultur. Może warto skorzystać z tej nieocenionej szansy? 









"Bonjour!", "Merhaba!", "Guten Tag!", czyli po prostu - dzień dobry!



Mam na imię Asia i co jakiś czas będę wstawiać na mojego bloga posty.  Blog ten ma mi służyć za wirtualny notatnik, w którym zapisywać będę nasuwające mi się przemyślenia, związane z kulturami świata, których chociażby drobne elementy poznaję każdego dnia. Zachęcam do śledzenia moich wpisów - postaram się, by były one ciekawe.